Dla dobra dziecka

1
1094

manifa

Bezlitośni internauci boki zrywają z szykującej się manify na początek marca pod – rzeczywiście – ciekawym hasłem „aborcja w obronie życia”. Feministki mają pewne wytłumaczenie dla tego wezwania, pokraczne, ale przytoczmy je: aborcja musi być legalna, wykonywana w „godnych warunkach”, bo takie podziemne zabiegi to tylko komplikacje, w wyniku których przyszłe nie-matki tracą nie tylko dziecko, ale i własne życie. „Statystyki nie kłamią” – grzmią manifestantki i przytaczają liczby: „Rocznie 5 mln kobiet jest hospitalizowanych z powodu komplikacji po niebezpiecznej aborcji. Około 220 tys. dzieci traci z tego powodu matki.” A zatem mamy aborcję nie tylko w obronie życia, ale i dla dobra dziecka!

No ale idźmy dalej. Jakoś tak przekornie mi się przypomniało, że oprócz „prawa do decydowania o własnym brzuchu i własnej macicy” lewicowe środowiska walczą o prawo do szczęścia, które często utożsamiają z prawem do zapłodnienia (z jakiś względów – nie wnikajmy jakich – zapłodnienia w warunkach laboratoryjnych). Nie wiem tylko, czemu ogólnie milczy się o prawie do aborcji kobiet, które w ciążę zaszły właśnie w wyniku wspomnianego zabiegu. Miejmy nadzieję, że to tylko niedopatrzenie, a nie dyskryminacja. I postulat „aborcja po in vitro!” szybko wejdzie do repertuaru środowisk postępowych, np. na kolejnej manifie.

Węszący wszędzie spisek, mieliby na pewno pożywkę, gdyby zorientowali się, iż hasło „aborcja w obronie życia” zostało ogłoszone na Pl. Trzech Krzyży, przed kościołem św. Aleksandra. Oczywiście to żaden spisek, co najwyżej prowokacja, jednak tak naprawdę chodzi o wyzwolenie. Tak, tak, wyzwolenie od dyktatu Watykanu, patriarchatu i wynikających stąd ogromnych krzywd, jakich doznawały (i wciąż doznają!) kobiety oraz wszyscy inni, którym jest po prostu źle. Linia sporu między tymi przeciwstawnymi środowiskami przebiega (pomijając wszelkie niuanse, których zresztą tu mało) wzdłuż granicy człowiek – nie człowiek. Zgodnie z tym, co głosi obóz postępowy, w przypadku aborcji mamy do czynienia ze zlepkiem komórek, w przypadku in vitro – ze szczęściem, tak długo wyczekiwanym przez parę dzieckiem. Nawet pewno i tę nieścisłość można by jakoś wytłumaczyć, pewien dysonans mogą budzić jednak przyrządy, którymi dokonuje się aborcji, trudno bowiem sobie wyobrazić, jak topornymi dość narzędziami złapać by można zlepek komórek i go wyciągnąć stamtąd, gdzie się zagnieździł. No ale nie takie cuda po pijaku ze szwagrem się robiło.

Dla ciemnogrodu aborcja to zabicie dziecka w łonie matki, in vitro zaś to ingerencja w coś, czym do tej pory zajmował się Stwórca – dawanie życia. Można powiedzieć, że oba te procedery to dwa końce tego samego kija, składające się na „uprzedmiotowienie człowieka”. Zanim teza zostanie wyśmiana, warto zastanowić się, co dzieje się zamrażanymi zarodkami, „nie wykorzystanymi” w in vitro i ogólnie: „abortowanymi” dziećmi. Dla ludzi o słabych nerwach proponuję nie wnikać przy tym w składy chemiczne kosmetyków (raczej tych z górnej półki) czy też nie zastanawiać się nad składami medykamentów na różne trudne do wyleczenia choroby.

Nie idźmy dalej w te czarne domysły. Powiedzmy raczej, ile korzyści może być z naszej (mówię w imieniu kobiet, panowie, żeby była jasność) kontroli nad macicą i nad zapłodnieniem. Jedną z nich jest współczucie dla niedoli zwierząt. Jeśliby komu wydało się, że za bardzo już popłynęłam i nie ma związku między tymi dwiema sprawami, to lepiej niech się nie spieszy z takim wnioskiem. Otóż hodując zwierzęta, kontrolujemy rzecz jasna ich proces rozrodczy. Powiedzmy ogólnie: mamy kontrolę nad zwierzęcą populacją. Aborcja i in vitro są krokiem w podobnym kierunku w odniesieniu do człowieka. Mowa oczywiście o „prawie” i „szczęściu”, ale w tym przypadku sprawdza się pointa starego dowcipu (trochę tutaj sparafrazowana): „jak mówią, to mówią”. A prawda jest taka, że coraz bardziej widzimy się jako „primus inter pares” – część świata zwierzęcego, niby trochę lepszą, ale jednak nie wyróżniającą się niczym szczególnym. Wyrazem tego są na przykład nadane przez nas prawa zwierzętom (nie słyszałam jeszcze o zwierzęcych obowiązkach, ale być może obowiązek jako taki w ogóle zostanie zniesiony). A z tego to już samo dobro, prawdziwa empatia: staramy się, aby zwierzęta przez nas nie cierpiały, traktujemy je humanitarnie i jak już rzeczywiście musimy zjeść tego steka, to niech będzie on przynajmniej ze szczęśliwej krowy. Trzeba przyznać, że takie zatarcie proporcji może trochę zamącić w głowie. Stało się tak np. w przypadku Kajetana Poznańskiego, który po zjedzeniu koleżanki, spytał, jaka to niby jest różnica między zjedzeniem mięsa kurczaka a mięsa człowieka? Zasadne pytanie. Żeby to chociaż było dziecko, pewno wytłumaczyć można by to jego dobrem, a tak?

Komentarze