Zdarza się i to wcale nierzadko, że czytając jakaś książkę napisaną ładny czas temu napotykam spostrzeżenia zapadające mi w pamięć jako szczególnie aktualne. I tak było w przypadku Malachiego Martina (nie będę tu jego bliżej przedstawiać, kto ciekawy czy nieciekawy jego twórczości powinien do niej zajrzeć, must read, że tak elokwentnie się wyrażę), który jakby mimochodem stwierdził, że real charity doesn’t exist any longer. I tak sobie pomyślałam, że z okazji jednoprocentowego wysypu dobroci z głębi naszych serc może warto temat poruszyć.
Bo zagadnienie tyle ciekawe, co fałszywie rozpoznane przez statystycznego Polaka (że użyje języka socjologów i socjolożek). Z grubsza chodzi o to, że raz w roku, rozliczając podatek od dochodów osób fizycznych, mamy okazję dysponować jego częścią, przeznaczając ją na organizacje pożytku publicznego. Tutaj tylko na marginesie dodam, że nie każda organizacja, która wydaje się pożyteczna taki status posiada (formalności, dlaczego tak nie jest, zostawiam na boku. Gdyby kogoś temat pociągał, proszę o kontakt na priv:))). Wracając zaś do deklaracji naszej woli: dotyczy ona niewielkiej kwoty, bo 1% podatku od naszych dochodów, tzn. czy niewielkiej to zależy od zarobków, ale jeśli mówimy o statystycznym Polaku, można kwestię w ten sposób uogólnić.
I ten 1%, o który walczących ponad 8000 do tego uprawnionych OPP, zachwala jako 100% tego, czego im potrzeba, podatnik może przeznaczyć na wybraną organizację, wpisując jej nr KRS w stosowną rubrykę formularza. I great! Potrzeba bycia altruistą na rok załatwiona (lub na pół roku, jeśli zimą skusimy się na wolontariat w WOŚP). What a wonderful world, choć jak przyjrzeć mu się chwilę dłużej, to okazuje się, że jest taki, jakim był, zanim zdecydowaliśmy się na wiekopomny gest, dlaczego?
Aby się czegoś dowiedzieć warto sięgać do źródeł. Sięgnijmy zatem i spytajmy, co ustawodawca, proponując w 2004 r. rozwiązanie 1%-towe chciał osiągnąć? Skoro mowa o ustawie, jedno jest pewne: cel, jaki jej przyświecał, był wzniosły. No bo rzeczywiście: zakorzenienie lokalnych organizacji w ich społecznościach brzmi wcale nieźle, a o to chodziło. O zakorzenienie i wsparcie. Jakoś tak założono – i tu rzeczywiście nie wiem, na jakiej podstawie – że „lokalna społeczność”, widząc w swoim otoczeniu organizację pozarządową, zainteresuje się jej działalnością, działalność ta okaże się przydatna dla tej społeczności i ta zacznie ją finansować (takie koło, które w istocie okazało się błędne). „Finansowanie” to oczywiście duże słowo, bo jak się rzekło, w tym przypadku dajemy z tego, co i tak w portfelu u nas nie zostanie, a zatem i ręka może być hojna i serce lekkie.
Tyle teoria. Ile praktyka? Nic prostszego, aby to sprawdzić. Co roku ministerstwo finansów sporządza zestawienie organizacji pożytku publicznego i kwot, jakie w ramach 1% uzyskały. Można się zastanawiać (choć wcale nie trzeba, bo odpowiedź jest prosta), dlaczego te największe kwoty przypadają bynajmniej nie lokalnym organizacjom, a tym powołanym przez koncerny, które niektórzy określają jako nam (Polakom) wrogie lub po prostu dużym, bogatym i ogólnokrajowym. Nie wiem, czy potrzebna tu jakakolwiek teoria spiskowa, wystarczy, powiedzieć, że miało być pięknie, a wyszło jak zwykle, czyli jednak niezbyt ładnie.
W tym całym zamieszaniu są też i pokrzywdzeni. I wcale nie chodzi mi o te „lokalne organizacje”, które nie stają się przecież bardziej wartościowe, tylko dlatego, że są lokalne. Jeśli rzeczywiście interesują Was te w Waszym otoczeniu, możecie łatwo sprawdzić, czy warto je „wspierać” czy nie. Ale co do tych pokrzywdzonych, to nie będę wiele mówić, dlatego, że tutaj rozgrywają się prawdziwe tragedie. Chodzi mi oczywiście o subkonta rodziców/opiekunów prawnych zbierających środki, które przeznaczą na leczenie swoich bardzo ciężko chorych dzieci. Jakie historie kryją się za każdą reklamą, którą dostajecie na maila czy do skrzynki pocztowej, to wiedzą tylko ci, którzy zmagają się z tym cierpieniem na co dzień. 1% w ich przypadku okazał się rozwiązaniem – powiem, aby nie uderzać w patetyczny ton – nietrafionym. Kropka. Na tym zakończę, trochę jak Jarosław Kaczyński: „wiem, ale nie powiem.”
Pamiętacie akcje – rozpoczynane zupełnie oddolnie, naprawdę w odruchu serca – dla twórcy Reksia, czy innych po prostu uczciwie pracujących niegdyś ludzi, a obecnie żyjących w biedzie? I tutaj wyszło jakoś tak bardziej szczerze niż z 1%, prawda? Lub powiem inaczej: tu po prostu się udało. A czemu? Może dlatego, że filantropia, dobroczynność wymagają poświęcenia, oddania czegoś od siebie. Ale nie na zasadzie dzielenia się posiłkiem czy odzieniem pt.: kto chętny, bo wyrzucam? Trudno o dobroczynność, gdy pozbywamy się wyłącznie tego, na czym nam zbywa, lub co i tak zostanie nam zabrane (vide 1%). Rozwiązanie systemowe mające za zadanie zacieśnić więzy między organizacjami pozarządowymi a społeczeństwem, przy jednoczesnym wsparciu tych pierwszych, doprowadziło do komercjalizacji filantropii. Gdy od stycznia do kwietnia zewsząd wychylają na nas dzieci bądź starcy, wszyscy ze szpitali, sierocińców bądź hospicjów, prosząc o 1 % płaconego przez nas podatku, za każdym razem wyczuwam, że coś tu nie gra. I nie chodzi o tych nieszczęśników, którym by nieba przychylić, gdyby je tylko mieć. Po prostu: filantropia, dobroczynność, altruizm włożone w ramy ustawy nie mają szansy zadziałać tak naprawdę. Tak jak ustawą nie da się znieść ubóstwa, tak samo nie da się nią wprowadzić filantropii. Jest wręcz odwrotnie: w każdym akcie prawnym można znaleźć kruczki, takie wytrychy, dzięki którym, wcale nie łamiąc prawa, łamie się jego ducha.
Tym samym oczywiście nie namawiam nikogo, czy nie „odmawiam” do „oddawania” 1% na OPP. Róbcie z tymi pieniędzmi, co chcecie. I tak Wam je zabiorą. Proponuję coś zgoła innego: nie przejmujmy się tym czy innym pomysłem. I jak chcemy zrobić coś rzeczywiście wartościowego, nie szukajmy po temu stosownych ustaw, bo ich po prostu nie znajdziemy.